Najbardziej niedoceniany kandydat tych wyborów
Drogi Czytelniku,
Dziś zapraszam Cię do szczerej rozmowy o wyborach prezydenckich. Chciałbym opowiedzieć Ci o kandydacie, który naprawdę mnie zaintrygował – i to nie dlatego, że ma najlepszy PR czy sondaże. Mowa o Arturze Bartoszewiczu. Człowieku, który nie pojawił się znikąd, ale który dla wielu właśnie teraz pojawia się „po raz pierwszy”.
W Kanale Zero Krzysztof Stanowski zapytał go wprost: „Skąd ty się w ogóle wziąłeś?”. To pytanie, które pewnie wielu z nas miało w głowie. Bartoszewicz nie był w Sejmie, nie siedział w studiach telewizyjnych, nie stał za plecami partyjnych liderów. Ale był w państwie – jako doradca, ekspert, wykładowca. Nie błyszczał – działał. I właśnie dlatego, gdy dziś mówi o Polsce, nie mówi jak polityk. Mówi jak ktoś, kto chce coś naprawić.
Zebrał ponad 100 tysięcy podpisów bez sztabu partyjnego i bez wielkich pieniędzy. Wiem coś o tym – sam zbierałem. I widziałem, że ludzie reagują na niego inaczej. Ciekawością, nie podejrzliwością. Bo on po prostu nie pasuje do szufladek, które znamy z polityki.
W debacie z Grzegorzem Braunem wypadł – moim zdaniem – bardzo dobrze. Braun był ostry, bezpośredni, chwilami wręcz konfrontacyjny. Ale Bartoszewicz nie uciekł. Odpowiadał konkretnie, spokojnie, merytorycznie. Przyznał się do zmiany zdania, odniósł do przeszłych wypowiedzi. I – co ważne – nie próbował być kimś, kim nie jest. Pokazał dystans, nawet wtedy, gdy zapędził się z matematyką i podał błędny wynik drugiej tury (jeżeli się w niej znajdzie).
I teraz warto zderzyć jego program z innymi kandydatami. Weźmy Mentzena – na pierwszy rzut oka różni ich styl, sposób mówienia i środowisko, z którego pochodzą – to jednak mają zaskakująco dużo wspólnego. I to nie tylko dlatego, że obaj są ekonomistami.
Obaj mówią o końcu partyjniactwa. Obaj chcą ograniczyć polityczne koryto i przywrócić normalność w państwie. I jeden, i drugi sprzeciwiają się pompowaniu publicznych pieniędzy w partie. I to jest bardzo dobry punkt wyjścia. Tyle że potem zaczynają się różnice – i to głębokie.
Mentzen stawia na minimalne państwo. Obniżyć podatki, uprościć prawo, zlikwidować ZUS i dać ludziom wolność. Państwo ma się nie wtrącać, tylko ewentualnie stać z boku i nie przeszkadzać. Brzmi pięknie, zwłaszcza gdy słucha się tego jako przedsiębiorca – sam wiem, jak wygląda walka z absurdami urzędniczymi.
Ale Bartoszewicz patrzy na to z innej strony. On nie chce likwidować państwa – on chce je zreformować i odbudować. Mówi: zróbmy mniejsze, bardziej efektywne, ale takie, które działa. Nie zostawiajmy ludzi samych, tylko zróbmy system, który im realnie pomaga – a nie przeszkadza. I nie bójmy się inwestować. Inwestować z rozmachem – w AI, atom, kolej, armię, farmację, edukację. Na dekady do przodu.
Mentzen mówi: „niech pieniądz zostanie w kieszeni obywatela”. Bartoszewicz mówi: „zróbmy z tych pieniędzy coś, co będzie działać przez pokolenia”. I tu jest ta różnica. Jeden myśli w kategoriach wolności jednostki, drugi – w kategoriach nowoczesnego państwa.
Nie twierdzę, że jedno jest lepsze od drugiego. Ale realia są takie, że Polska to nie Szwajcaria. U nas wielu ludzi potrzebuje czegoś więcej niż niskiego podatku – potrzebuje państwa, które nie jest kulą u nogi, tylko wsparciem. I tu Bartoszewicz może trafiać do tych, którzy nie tylko myślą o własnym biznesie, ale też o wspólnocie, o dzieciach, o przyszłości.
Obaj chcą zmian. Obaj są spoza systemu. Obaj mają konkret. Ale Bartoszewicz mówi: „budujmy”, a Mentzen: „uwolnijmy”. Pytanie tylko, co dziś bardziej potrzebuje Polska.
Trzaskowski? Hasła ładne: „Wolność, równość, przyszłość”. Tyle że większość jego programu wygląda jak kopia postulatów Mentzena, które jeszcze niedawno wyśmiewał. Mało autentyczne.
Jakubiak? Ma rozsądne postulaty, ale media go ignorują.
Braun? Wyrazisty, ideowy, ale dla wielu – zbyt radykalny. A Bartoszewicz? Mówi jak człowiek. Nie obraża, nie grozi, nie szuka wroga – tylko mówi, co trzeba zmienić.
A Nawrocki? Kandydat popierany przez były obóz władzy, z hasłami o kontynuacji i stabilizacji. Mówi o wartościach, ale trudno nie zauważyć, że stoi głównie w cieniu rządzących – jakby bardziej pełnił rolę strażnika interesów starej ekipy niż kogoś, kto samodzielnie wnosi nową wizję. Bartoszewicz wypada przy nim jak ktoś, kto ma własny głos – i nie musi oglądać się na partyjny przekaz dnia. Mówi jak człowiek. Nie obraża, nie grozi, nie szuka wroga – tylko mówi, co trzeba zmienić.
I ten jego program... Dla mnie bomba - AI, atom, kolej 400 km/h, porty, farmacja, wojsko, kosmos. Niektórym się to wydaje odrealnione. Ale jeśli tego nie zaplanujemy dziś – to za 20 lat znowu będziemy mówić, że ktoś inny nas wyprzedził.
Do tego reforma konstytucji, referenda, likwidacja finansowania partii, ograniczenie pensji polityków, mniej posłów. Mówiąc krótko: program na państwo, które działa.
O Hołowni i lewicowych kandydatach typu Biejat i Zandberg nie będę się wypowiadał, ich poglądy i wypowiedzi mówią same za siebie...
Dlaczego Bartoszewicz?
Bo nie jest z układu.
Bo nie udaje, że wszystko wie.
Bo mówi, co myśli – nawet jeśli nie jest to popularne.
Bo ma plan, ale nie wciska go na siłę.
Bo nie walczy o władzę, tylko o zmianę.
Może nie ma wielkiego sztabu, może nie zna wszystkich chwytów kampanijnych. Ale może właśnie dlatego warto go posłuchać.
Polska zmieniała się zawsze wtedy, gdy głos ludu przełamywał głos systemu. Może to znowu ten moment?
Jeśli ten tekst dał Ci do myślenia – to nie zatrzymuj się na czytaniu. Podziel się nim z kimś, kto jeszcze się waha. Może to brat, znajoma z pracy, sąsiad albo ktoś z rodziny, kto mówi: "wszyscy są tacy sami". Może właśnie Bartoszewicz sprawi, że zacznie myśleć inaczej.
Nie namawiam Cię na ślepy entuzjazm. Namawiam na chwilę refleksji i uczciwe spojrzenie: kto dziś naprawdę mówi do ludzi, a nie tylko do kamer? Ktoś może szukać tego samego, co Ty: uczciwości, planu i kogoś, kto nie gra, tylko mówi wprost.
Komentarze
Prześlij komentarz