Zawód po polsku, czyli dać Polakom głosować...

 UWAGA: To będzie ostry tekst. Bez filtrów. Bez cenzury. Jeśli nie jesteś gotowy, żeby poczuć się dotknięty, obrażony, zirytowany albo wkurzony – nie czytaj. Serio. To nie jest wpis dla wrażliwych ani dla tych, którzy chcą tylko poklepywania po plecach. To będzie w twarz. Bo czasem inaczej się nie da.

Drogi Czytelniku,

Nie wiem, czy też masz takie poczucie, ale coś tu się ewidentnie nie spina. Mieliśmy trzynaście nazwisk na karcie wyborczej. Trzynaście. I co? I tak skończyło się na tym, że do drugiej tury weszli ci, których już doskonale znamy. Nie, że lubimy. Znamy. Platforma kontra PiS, Trzaskowski kontra Nawrocki. Kolejna odsłona tego samego serialu, który już nikogo nie bawi, ale wszyscy i tak oglądamy, bo „co innego mamy robić?”. I niby można było inaczej, ale nie. Bo społeczeństwo znowu zrobiło to, co zawsze – kliknęło „lubię to” pod znanym logo, a nie przeczytało, co jest w środku.

Ale zostawmy na chwilę ten główny teatr i spójrzmy gdzie indziej. Na kogoś, kto w tym całym cyrku odegrał rolę szczególną. Chodzi mi o Krzysztofa Stanowskiego. Tak, tego Stanowskiego. Tego, który nie robił z siebie męża stanu. Tego, który nie wmawiał nikomu, że wie, jak zbawić kraj. Tego, który od początku mówił wprost, że idzie do tych wyborów po to, żeby nakręcić film. I wiesz co? To jest w tym wszystkim najuczciwsze. On nie ściemniał. Nie obiecywał gruszek na wierzbie. Po prostu wziął udział w kampanii, żeby pokazać, jak to wszystko wygląda od środka. I pokazał.

Stanowski był błaznem tej kampanii. Ale nie w sensie „żartownisia”. W sensie Stańczyka – kogoś, kto ma odwagę mówić prawdę, gdy reszta tańczy w rytm politycznych schematów. On mógł pozwolić sobie na to, żeby pokazywać absurdy, manipulacje, ustawki, śmieszności i sprzeczności kandydatów. I zrobił to. W debatach nie był poprawny, nie był grzeczny, ale był celny. Trafiał tam, gdzie trzeba – i w wyborców, i w media, i w polityczne pozory. I co z tego miał? 1,7 procent. Tyle. Bo większość ludzi nie szuka prawdy. Szuka potwierdzenia tego, co już zna.

I wiesz co mnie najbardziej rozwala? Że znowu udajemy zaskoczonych. Znowu udajemy, że „nas ktoś zawiódł”. Że „to politycy są źli”, „media zmanipulowały”, „system niedomaga”. Pieprzenie. Nie, nikt nas nie zawiódł. Nie, nikt nas nie zdradził. Nie, nikt nas nie sprzedał. My sami to sobie robimy. Raz za razem. Z pełną świadomością. Jak głupi, uśmiechnięty, bity kundel, który wraca do pana, choć ten go kopie.

Bo to nie zdrada polityków. To nasza mentalność jest zdradą wobec własnej historii. Nasze lenistwo, nasze samozadowolenie, nasza naiwność, nasze "a co ja mogę". To nie politycy są patologią. To społeczeństwo jest patologiczne. Bezkrytyczne, krótkowzroczne, totalnie emocjonalne, targane kompleksami, zadowolone z byle czego, byle było cicho.

I powiedzmy to wprost: my się po prostu do demokracji nie nadajemy. Może trzeba przestać udawać, że wolność i głos to coś, co nam się należy? Może trzeba przyznać, że skoro nie umiemy korzystać z rozumu, to trzeba go odebrać? Skoro zachowujemy się jak niewolnicy, to trzeba nas traktować jak niewolników. Kaganiec na ryj, zamordyzm, dyktatura... Może właśnie tego nam trzeba? Może potrzebujemy bata nad głową, jednego decydenta, który nie będzie pytał o zdanie, tylko rozkaże, a jak będziesz się stawiać, to przez łeb i do roboty. Bo kiedy mamy wybór, to wybieramy gówno. I potem mówimy, że „to przez polityków”. Nie. To przez nas. Przez naszą głupotę. Przez nasze tchórzostwo. Przez nasze przyzwolenie na własne upokorzenie.

I boli to tym bardziej, że przecież nie jesteśmy narodem znikąd. Tysiąc lat krwi. Tysiąc lat męczeństwa, wolnościowych zrywów, walki o to, żeby być sobą. Bohaterowie, którzy oddawali życie za Ojczyznę, za język, za wolność, za godność. A dziś? Dziś my, potomkowie tych wszystkich ludzi, pokazujemy, że jesteśmy miękcy jak plastelina. Że jesteśmy warci mniej niż cień tych, którzy przed nami. Bo wszystko to rozmieniamy na drobne. Na TikToka. Na debatkę. Na „on jest śmieszny, a tamten ma fajny głos”.

Rządzą nami debiloelity. Ludzie, którzy poza własną bańką nie rozumieją świata. Beztalencia, medialne kukły, intelektualni bankruci. Gardzą nami, śmieją się z nas, kłamią w żywe oczy. I co? I my klaszczemy. Ba – my jeszcze głosujemy. Z radością. Bo „przynajmniej nie tamci”. Jak psy merdające ogonem na dźwięk kroków pana. To już nie jest kompromitacja. To jest dobrowolna kastracja społeczna.

Zachód się cieszy, że „wygrała nowoczesność”, że „PO w drugiej turze”, że „to zwycięstwo rozsądku”. I śmieje się z Wschodu, bo „zacofani”, „ciemnogród”, „klęczący naród”. Wschód się klepie po plecach, bo „swój chłop z PiS-u przeszedł dalej”, bo „przynajmniej nie tych lewaków”. Wieś się modli o godność, ale głosuje na tych, którzy godność od dawna mają za nic. I wszyscy są z siebie zadowoleni. Każdy w swoim zaścianku. Każdy święcie przekonany, że to on ma rację. A prawda? Prawda jest taka, że wszyscy razem pokazaliśmy, że jesteśmy narodem, który sprzedaje się za miskę soczewicy i jeszcze dziękuje, że ktoś ją podał.

Nie ma żadnego „myślenia państwowego”. Nie ma dialogu. Nie ma wspólnoty. Jest stado. Rozbite. Przestraszone. Samozadowolone. Każdy krzyczy w swoją stronę, każdy gardzi resztą. A wspólny mianownik? Zero refleksji. Zero autorefleksji. Zero ambicji.

Więc nie, nie będzie tu pocieszenia. Nie będzie „może jeszcze się obudzimy”. Jeśli się nie obudziliśmy teraz, to znaczy, że śpimy głęboko. I może nie trzeba nas budzić. Może trzeba dać nam porządnie wpierdolić. Może trzeba, żeby ktoś w końcu nami potrząsnął tak, jak polityka potrząsa nami od lat – tylko że my odwracamy głowę.

I jeszcze jedno? W mojej opinii to już nawet nie ma znaczenia, co się stanie w tej drugiej turze. Serio. Kompletnie. Bo niezależnie od tego, kto wygra – jesteśmy w totalnej dupie. I to nie takiej, z której da się jeszcze wycofać z honorem. To ta część, gdzie już siedzisz po usta i nawet nie próbujesz się ruszyć, bo wiesz, że będzie tylko gorzej.

Bo to nie jest wybór między lepszym i gorszym. To jest wybór między dwiema wersjami tej samej katastrofy. Trzaskowski? Imbecyl żyjący w warszawskiej bańce, otoczony przez ludzi jeszcze głupszych od siebie. Sztabowcy od PR-u, którzy nie mają pojęcia o państwie, o Polsce, o realnym życiu ludzi, ale będą ci wmawiać, że „idziemy do przodu, w stronę europejskich standardów”. A tak naprawdę chodzi tylko o to, żeby dobrze wyglądać przed Brukselą i kasować unijne granty — z których połowa wraca do Niemiec, a druga połowa znika gdzieś w sektorze NGO i doradztwa „dla modernizacji kraju”. Tak, modernizacji... przez rozwalenie resztek suwerenności i kompetencji państwa. Bo przecież „Unia powie, co mamy robić”.

A Nawrocki? Proszę cię. To nie jest wybór. To klincz. Ale przynajmniej jeden konkretny efekt może mieć: zatrzyma Tuska, który tylko czeka, żeby z pełnym impetem dokończyć rozwałkę wszystkiego, co jeszcze przypomina suwerenne państwo. Bo nie miej złudzeń – Tusk nie marzy o modernizacji. Tusk marzy o tym, żeby wszystko, co nie europejskie, co nie „postępowe”, co nie da się sprzedać w Brukseli jako sukces, po prostu rozpieprzyć do zera. W imię „nowoczesności”, „równości”, „wartości unijnych”, które tak naprawdę są tylko zasłoną dymną dla interesów innych – tych, którzy traktują Polskę jak tani rynek, tanią siłę roboczą i polityczny bufor.

Tyle że Nawrocki to nie wybawca. To przedłużenie wojny. Zero wizji, zero strategii, zero przywództwa. Tylko twardy reset w relacjach z rządem, wieczna blokada, wieczne veto, wieczna awantura o każdą ustawę, o każdą nominację, o każdy przecinek. I tak tkwimy dalej – ani w lewo, ani w prawo, tylko w miejscu. A kraj? Kraj się sypie po cichu, bo ci z jednej strony chcą go sprzedać „cywilizacji Zachodu”, a ci z drugiej tylko go trzymają, żeby tamci go nie sprzedali. A nikt nie myśli, jak ten kraj zbudować od nowa. Będziemy siedzieć w tym politycznym gównie aż do wyborów parlamentarnych. A potem znów. I znów. Bo tu nie chodzi o kraj. Tu chodzi o władzę. Zawsze tylko o władzę.

Nie mamy rozmowy o tym, co za 5 lat. Nie mamy wizji na 10. O 50 nikt nawet nie wspomina. Tylko te same przepychanki. Od 2005 roku napierdalamy się patykami umazanymi w gównie, bo lepszej broni nikt nie chce użyć – bo lepszej broni się boimy. Bo lepsza broń to argumenty, uczciwość, kompetencje – a tego nie ma w tym kraju. Bo my, jako naród, nie nagradzamy mądrości – tylko krzyk, święte oburzenie i memy.

Czasem sam się zastanawiam, jak bardzo debilnym narodem trzeba być, żeby pozwolić sobie tak bardzo wejść na głowę. Żeby dać się tak wielokrotnie oszukać, sprzedać, upokorzyć – i jeszcze dziękować, że było „na miękko”. Nawet przestało mi być szkoda tego kraju. Serio. Bo jak można w nieskończoność mówić: „może teraz będzie lepiej”? Jak można co pięć lat grać w tę samą grę i udawać, że to nowy sezon?

Nie mam już złudzeń. Nie mam już sentymentu. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to że może najwyższy czas pozwolić temu państwu się samozaorać. Do końca. Do zera. Bo może dopiero jak zostanie tylko gruz, może wtedy coś się narodzi na nowo. Ale z tym narodem? Tak jak jest teraz? Nie zasługujemy na więcej.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Plan ogólny - wiedza dla nie mających czasu na takie rzeczy

WOŚP na rozdrożu: od jednoczącej idei do podziałów

Najbardziej niedoceniany kandydat tych wyborów