Braun – radykał, pokazujący hipokryzję i głupotę pseudo intelektualnych elit
Drogi Czytelniku,
Nie ma dnia, żeby ktoś nie wywołał kolejnej burzy – tym razem padło na Grzegorza Brauna. W wywiadzie radiowym zasugerował, że Auschwitz z komorami gazowymi to "fake". Wypowiedź, która dla wielu była szokiem, dla innych – kolejnym punktem na mapie radykalizacji debaty publicznej. I od razu pojawiły się głosy potępienia. Najgłośniej, oczywiście, krzyczał minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski.
Tylko że, Drogi Czytelniku, zanim uznamy, kto ma rację, warto zadać sobie jedno pytanie: czy naprawdę chcemy słuchać o moralności od ludzi, którzy sami moralność wycierali sobie buty?
Sikorski, który dziś w emocjonalnym nagraniu staje się obrońcą pamięci Pileckiego i dziejowej prawdy, to ten sam Sikorski, który w restauracji Sowa opowiadał, jak Polska "robi laskę Amerykanom" i że sojusze są warte "tyle co kupa". To ten sam człowiek, który mówił o "dożynaniu watahy". I jakoś wtedy nie przepraszał. Nie bił się w pierś. Nie apelował o opamiętanie. Teraz jednak – kiedy Braun mówi coś naprawdę kontrowersyjnego – Sikorski nagle odkrywa swoje sumienie.
Nie chodzi o to, że Braun miał rację. Nie miał. Negowanie komór gazowych to poważna sprawa, którą trzeba rozstrzygać w oparciu o fakty, nie emocje. Historia nie może mieć "ale" – musi być rzetelna, jednoznaczna, oparta na dowodach. Jeśli ktoś ma inne zdanie, niech przedstawi źródła, badania, ekspertyzy. Ale Braun nie jest problemem. Braun to symptom.
Bo, Drogi Czytelniku, prawda jest taka, że gdy państwo stacza się w chaos, gdy granice są dziurawe, gdy rząd zamiast działać – poucza, a lewica forsuje rzeczy nieakceptowalne dla większości społeczeństwa – ludzie szukają punktów stałych. A Braun taki punkt stanowi. Mówi to samo od lat. Nie zmienia zdania, nie kluczy, nie przeprasza za każdą literę. I dlatego właśnie zyskuje. Bo w czasach, gdy wszyscy grają pod sondaże – on gra w swoją grę. Czasem brutalnie, czasem niemądrze, ale konsekwentnie.
Konfederacja głównego nurtu mięknie. PiS się pogubił. Rząd mówi językiem elit, a nie ludzi. A ludzie chcą spokoju. Chcą porządku. Chcą granic – w każdym znaczeniu tego słowa. I wtedy pojawia się Braun. Twardy, radykalny, kontrowersyjny – ale dla części Polaków to właśnie on mówi to, co oni sami czują. Tylko że nikt inny nie ma odwagi tego powiedzieć.
To się szczególnie mocno ujawnia w konflikcie miasto–wieś. Bo od lat mamy w Polsce cichą wojnę kulturową. Duże miasta dominują w mediach, nadają ton narracji, decydują o stylu życia, ale to prowincja – małe miasteczka i wieś – jest kręgosłupem tego kraju. To tam mieszkają ludzie, którzy chcą normalności, bezpieczeństwa, stabilności. A z ust celebrytów i polityków słychać tylko pogardę: że „wieś nie powinna decydować o losach Polski”, że to „miasta generują PKB”, więc mają prawo ustawiać wszystkim resztę życia. I tu właśnie pojawia się Braun – jako głos buntu wobec tej pogardy. Jako ktoś, kto mówi: „nie jesteście gorsi, nie musicie przepraszać za to, że chcecie żyć po swojemu”.
Czy to dobrze? Nie. Ale to nie Braun stworzył ten gniew. On po prostu go zagospodarował.
I właśnie dlatego jego wypowiedzi – nawet te obrzydliwe – nie odpychają wielu ludzi. Bo w świecie, gdzie Sikorski milczy, gdy jego środowisko bredzi o "polskich obozach zagłady" czy "agresji Polski wobec Niemiec", a krzyczy tylko wtedy, gdy może zarobić parę punktów politycznych – wiarygodność znika. A gdy znika wiarygodność autorytetów – zostaje Braun. I 6–8% ludzi, którzy idą za nim bez mrugnięcia okiem.
Braun nie jest potworem. Jest lustrem. Pokazuje, ile gniewu i frustracji narasta w kraju, który udaje, że wszystko jest pod kontrolą. I póki jedyną odpowiedzią na ten gniew będzie moralizowanie z ust hipokrytów – Braun będzie rósł. Nie dlatego, że ma rację. Tylko dlatego, że reszta sceny politycznej dawno przestała ją mieć.
Z poważaniem, JD
Komentarze
Prześlij komentarz