Polska w kryzysie... i to nie jednym

Drogi Czytelniku,

Postanowiłem napisać ten tekst po ostatnich wydarzeniach w Polsce. Po kolejnym alarmie, po kolejnym dronie, który wleciał nad nasze granice, po kolejnych uspokajających komunikatach, że „sytuacja jest pod kontrolą”. Patrzę na to wszystko i widzę jedno: my wcale nie jesteśmy przygotowani. Ani na blackout, ani na kryzys migracyjny, ani na atak hybrydowy. Nie mamy ani planu, ani systemu, ani ludzi, którzy wzięliby odpowiedzialność, gdyby naprawdę coś się stało.

Żyjemy w złudzeniu normalności – prąd płynie w gniazdku, sklepy są pełne, internet działa – i myślimy, że tak będzie zawsze. Ale wystarczy jeden dzień, by ten porządek runął. Wystarczy, że zgaśnie światło. I wtedy wyjdzie na jaw, że państwo nie ma dla nas żadnej oferty poza konferencją prasową ministra i apelem o spokój.

Polska energetyka to system działający na kredyt. Sieci przesyłowe pamiętają czasy Gierka, bloki węglowe pracują ponad plan, a rezerwy mocy są iluzoryczne. Wystarczy kilka awarii w dużych elektrowniach i będziemy kupować prąd na gwałt z zagranicy – i to po cenach, które rozwalą gospodarkę w kilka dni.

Odnawialne źródła energii? Zamiast być wsparciem – stały się kolejnym źródłem niestabilności. Wiatraki pracują, kiedy wieje, panele dają prąd, kiedy świeci, a w nocy i zimą system leży. Nie mamy magazynów energii, nie mamy inteligentnej sieci, nie mamy planu jak bilansować takie wahania. A fotowoltaika, która miała dawać ludziom niezależność, została tak obłożona regulacjami, że dziś wielu prosumentów dopłaca do własnych instalacji.

Polska jest jednym z najbardziej zagrożonych państw w Europie, jeśli chodzi o blackout. I nie chodzi o godzinę bez prądu po burzy – chodzi o scenariusz, w którym gaśnie cała Polska. Bez prądu nie działa wodociąg, nie działa ogrzewanie, stacje paliw stoją, sklepy są puste, bankomaty martwe, a szpitale po kilku godzinach tracą resztę rezerw paliwa.

Blackout to nie jest scenariusz z filmu katastroficznego. To już się działo:

  • Indie (2012) – 700 milionów ludzi bez prądu, największy blackout w historii.

  • Argentyna (2019) – 50 milionów ludzi pogrążonych w ciemności.

  • Hiszpania (2021) – awaria w jednym z przesyłów wyłączyła prąd w dużej części kraju.

Wyobraź to sobie w Polsce:

  • po 6 godzinach – stacje paliw stoją,

  • po 12 godzinach – brak wody w kranach,

  • po 24 godzinach – sklepy puste,

  • po 48 godzinach – szpitale zamykają oddziały,

  • po tygodniu – zaczynają się plądrowania i zamieszki.

I pytam: gdzie jest plan awaryjny państwa?

Polska dziś wydaje rekordowe kwoty na zbrojenia. Na papierze wygląda to imponująco: czołgi K2, armatohaubice Krab, wyrzutnie HIMARS, helikoptery Apache. Problem w tym, że to jest przede wszystkim sprzęt ofensywny. Można nim oczywiście bronić kraju, ale nie oszukujmy się – to nie jest system chroniący nasze miasta, elektrownie i infrastrukturę.

Nie zastanawia Cię, że kupujemy – albo produkujemy w niewielkich ilościach – sprzęt tylko ofensywny, a defensywnego prawie wcale? Możemy mieć tysiąc czołgów, ale:

  • czołg nie zestrzeli drona,

  • nie przechwyci rakiety manewrującej,

  • nie ochroni mostu ani stacji transformatorowej.

A właśnie te cele będą pierwszymi obiektami ataku. Ostatnie wydarzenia pokazały, że Polska nie dysponuje wystarczającą obroną przeciwko dronom. Jeśli już udaje się je zestrzelić – często robi się to przy pomocy rakiet, które kosztują setki tysięcy dolarów. Tymczasem drony są tanie i można je produkować masowo. W tej matematyce my przegrywamy już na starcie.

Do tego dochodzi inny problem. W Polsce przebywa kilkaset tysięcy młodych mężczyzn z zagranicy – w wieku poborowym, często bez pracy i bez integracji. Ukraina wypuszcza ich świadomie. Dlaczego? Bo każdy rząd wie, że młodzi, sfrustrowani chłopcy to potencjalna iskra, która może podpalić państwo od środka. Łatwo nimi manipulować, łatwo pchnąć ich do buntu.

My wzięliśmy ich jak leci – bez planu, bez kontroli, bez systemu. W czasach pokoju nie widać problemu, ale w sytuacji kryzysowej taki tłum to gotowy zapalnik.

To samo zresztą widzieliśmy na Zachodzie. W Anglii latami przymykano oczy na islamskie gangi, nawet na afery pedofilskie, bo władze bały się, że kraj zapłonie. W Niemczech, Francji czy Szwecji „pokazy siły” migrantów stały się normą – blokowane ulice, palone samochody, zamieszki w dzielnicach. A autochtoni nauczyli się, że lepiej się nie odzywać, bo można oberwać.

Polska idzie tą samą drogą. Tylko my jeszcze nie mieliśmy wybuchu. Ale beczka prochu już stoi i czeka na iskrę.

Polska polityka to teatrzyk, w którym główni aktorzy grają role, jakie ktoś im napisał. Weźmy Donalda Tuska – jeszcze w 2014 roku uciekał do Brukseli, bo po taśmach z „Sowy” jego partia ledwo zipała. Ciągnął nosem po ziemi, a jego ludzie rozchodzili się w panice. I nagle – cud – Tusk wraca jak zbawca. Dlaczego? Bo ktoś mu uchylił drzwi.

Nie oszukujmy się – to Jarosław Kaczyński przywrócił go do gry. I dziś mamy Tuska jako premiera, chociaż to właśnie Kaczyński zna jego teczkę najlepiej, bo przez lata siedział w resortach bezpieczeństwa.

Problem w tym, że Polacy cierpią na pamięć karpia. Nieważne, co zrobi polityk – wystarczy przeczekać, a ludzie zapomną. Bo zaraz media podsuną nową aferę, nowy skandal, nowego wroga do opluwania. I tak to, co naprawdę istotne, ginie w zalewie błahostek i igrzysk. Gra na emocjach zastępuje pamięć i logikę.

Drogi Czytelniku, to wszystko może brzmieć jak katalog zagrożeń. Ale nie piszę tego, żeby straszyć. Piszę, żeby pokazać, że to wszystko jest do ogarnięcia. Sto lat temu Polacy mieli mniej – mniej technologii, mniej pieniędzy, mniej sojuszników – a zbudowali państwo od zera. Jeśli oni mogli, to my też możemy.

Musimy tylko wyrwać się z letargu. Przestać wierzyć w konferencje prasowe i zacząć patrzeć na ręce politykom. Budować lokalne wspólnoty, edukować siebie i dzieci, uczyć się odpowiedzialności za swoje państwo. Bo inaczej zawsze będziemy tylko statystami w cudzym teatrze. Wiem, że często moje wpisy są strasznie depresyjne, że w Polsce jest źle, że nic się nie udaje. To nie jest pisane po to żeby tylko ponarzekać, to jest po to żeby pokazać co jest do zmiany. I to można zmienić. Trzeba przestać bezgranicznie ufać władzy, trzeba wyjść z bańki, że ciepła woda w kranie to jest szczyt naszych możliwości. Że coś, co jest potrzebne do rozwoju państwa, jest nazywane dzisiaj nienormalnością bo krótkowzroczni i małostkowi przywódca tak Ci wmówili. Ja wiem, że dla niektórych jestem (i pewnie będę) ruską onucą, pożytecznym idiotą, który sypie piach w tryby współpracy na linii Warszawa - Bruksela - Berlin, tak jak Tusk nie pozwalał sypiać piachu w tryby porozumienia Warszawa - Moskwa po 2010 roku i wyszedł na tym gorzej niż Zabłocki na mydle... Potrafimy więcej, Drogi Czytelniku. Tylko trzeba w to uwierzyć. 

I pamiętaj: Polska ma działać, nie przekonywać. 

PS. Od jakiegoś czasu przygotowuję coś dużego. Projekt, który ma zebrać te wszystkie wątki i pokazać, jak można je poukładać w spójną całość. Jeszcze chwilę to potrwa, więc proszę o cierpliwość – ale kiedy przyjdzie czas, będę miał Ci sporo do pokazania i przekazania. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Plan ogólny - wiedza dla nie mających czasu na takie rzeczy

WOŚP na rozdrożu: od jednoczącej idei do podziałów

Najbardziej niedoceniany kandydat tych wyborów